czwartek, 30 czerwca 2011

Another week in paradise...

Uffff... Zbliża się kolejny weekend, a długa luka w relacjach zmotywowała mnie żeby wziąć sobie "wolne" od poszukiwania wrażeń i uzupełnić zaległości. Nie jest to proste zadanie a wynikiem jest obszerna relacja zdjęciowa z minionych przygód.
Tytuł dzisiejszego posta wywodzi się z tej rajskiej beztroski dającej się we znaki każdego dnia. Spontaniczne transformacje planów, które w zasadzie na ogół są jedynie zarysem aktywności możliwych do podjęcia. Z mojego rozeznania wynika, że to nie tylko moja przypadłość. Nie wiem czy to wpływ mieszkania w hostelu i otoczenia wielu ludzi, w związku z czym szerszy wachlarz możliwości wyboru czy po prostu swobodne tempo życia i klimat powodują luźne podejście do bycia.

Stąd wychodzę i tu wracam. Tak prezentuje się Seaside Hostel przed bramką wejściową, gdzie każdy gość dzwoniąc domofonem usłyszy: "Aloha, Seaside Hawaiian Hostel". Tak, pierwsza powiewająca flaga to nasza polska. Była już tu przede mną i choć nigdy jeszcze nie pracowałem na porannej zmianie to na ogół wystawiona jest na froncie. Miły to akcent, mam w sobie coś z patrioty.
To nasz słynny courtyard czyli "podwórko" ekonomicznie nieproduktywne aczkolwiek miejsce unikalne w porównaniu z innymi hostelami Waikiki i dające naszym gościom zacieniony obszar relaxu, telewizji i połączenia z internetem :)
Nie jestem pewny chronologii dalszych wydarzeń, ale zacznę od wtorkowej rutyny i zarazem prawdopodobnie najbardziej lubianej aktywności naszych gości. Tiki Tueasdays podczas których każdy obecny dostaje drinka. Do tej pory robiliśmy Zombie i Huragany. Smakują dobrze, choć niewiele tam soków. Szklanki uzupełniane aż do opróżnienia ponad 3L butli z rumem.

Ten wpis nie obędzie się bez przedstawienia osobistości miesiąca. Alex, 20-letni Rosjanin przyleciał na Hawaje już chyba 2 tygodnie temu. Ciężko to ustalić, bo jest rekordzistą przedłużania swojego pobytu o jedną noc. W odróżnieniu do wszystkich pozostałych podróżujących z wielkimi plecakami i torbami, on przywiózł ze sobą niewielką torbę choć zamierza zostać tu dłużej i pracować. Chłopak jest "odważny". Jego niezbyt zaawansowane umiejętności językowe powodują niekiedy zbiorowe kalambury przy staraniach różnych wyjaśnień. Amerykanom zdecydowanie idzie najgorzej, bo budują zdania. Najlepiej skutkują pojedyncze słowa i gesty, a jego najczęstszym zwrotem podczas rozpoczynania własnych wypowiedzi jest "how say". Aktualnie prowadzi dietę popcornową, bo można go u nas zdobyć za 35 centów. Podobno 2 dni temu dostał pracę. Jego roztargnienie powoduje dużo zabawnych momentów, choć bywa irytujące kiedy jestem godzinach pracy, niemniej ciężko przejść koło niego obojętnie.
Z tyłu siedzi anglik Lee. Podobno też przyleciał szukać pracy chociaż nie spieszy mu się, bo podobno ma dużo oszczędności. Prowadzi za to intensywne życie nocne odkrywając "uroki" barów Waikiki wraz z innymi mieszkańcami Seaside. Lee ujawnił brak znajomości hymnu narodowego, którego podobno nie zna żadny anglik, ale lubi rywalizację, bynajmniej dużo o niej mówi. Uaktywnia się głównie wieczorami kiedy trzyma w ręku butelkę jakiegoś niecywilnego płynu i tym sposobem zapowiedzianego hymnu Anglii nie usłyszałem do dziś nie wspominając o potyczkach w bieganiu, wspinaniu, pływaniu, a w końcu piciu. Cóż, może to i lepiej dla Anglii ;)
Tiki wtorek. Z lewej Richard mój pracodawca i menager, kiedyś o nim napiszę + reszta która nie wylewa za kołnierz.
To prawdopodobnie była środa. Opuścił mnie dodatkowy dzień przygód, o których napiszę poniżej. Alarm poskutkował, ale moja wola wstania o 8 nie. Tym sposobem krótka wycieczka na plażę Makapu, najdalej wysunięty punkt na wschodzie wyspy i niesamowita panorama ze wzgórza widocznego w oddali.
Przyszła tancerka Hula
Tu nastąpiła wycieczka niezlym samochodem typu cabrio dookola wyspy. Kolejne zdjecie z serii brak grawitacji :)

Weekend za to stał się okazją do sprawdzenia jak amerykanie tłoczą się w dużych supermarketach kupując wszystkiego w DUŻYCH ilościach, bo jakimś sposobem np mały słoik majonezu w sklepie na ulicy kosztuje niewiele mniej od jego odpowiednika w 5 razy większym opakowaniu. Tym sposobem amerykanie "zaoszczędzają" i zdobywają kilogramy...
Pomocne w tym zapewne są także miejsca jak poniżej. Moją uwagę głównie przyciągnęły "polish hot-dogi", które w zasadzie z polskimi nie mają nic wspólnego i w zestawie z dużym napojem kosztują zaledwie 1,5$. Szczerze współczuję narodowi amerykańskiemu. Przynajmniej w kwestii żywieniowej.


Niedziela to tradycyjnie przebieżka do parku w pobliżu zoo i cotygodniowy koncert Royal Hawaiian Band o 14. Bardzo relaksujące. W sam raz na koniec tygodnia.



Trafiłem też przy okazji na zlot posiadaczy garbusów i busów marki Volkswagen. Choć niektóre samochody datowane są na rok 65 to oprócz przednich reflektorów nie doszukałem się niczego co mogłoby pochodzić z oryginalnej wersji samochodu.



Początek tygodnia postanowiłem przywitać przechadzką w okolicach wzgórz Makiki, celem rozeznania wśród innych możliwości podążania tamtejszymi szlakami. Podróż autobusem, spacer w górę ulicy i docieram do pierwszego punktu widoku.

Ślepa uliczka po tutejszemu to martwy koniec. Brzmi średnio, niemniej okazało się, że zabłądziłem.
Z pomocą przyszedł mi Gary. Pracownik Contemprorary Art Museum położonego w odizolowanej okolicy. Będę musiał się tam kiedyś wybrać koniecznie. W każdym bądź razie Gary kiedy dowiedział się, że jestem z Polski podzielił się informacją o przegranej ich siatkarzy z polskimi podczas meczu w Chicago. Podwózka do właściwego miejsca, pamiątkowa fotka i w drogę.
Bujna roślinność, szum strumienia, zapach dzungli, odgłosy ptaków, czyli to co można napotkać w hawajskim lesie, tutaj zaledwie kilkanaście minut drogi autobusem od Honolulu.
Wracając natknąłem się na ten znak, który po pierwsze wskazuje na popularność deskorolki w mieście, po drugie ostrzega jej użytkowników przed nadmierną prędkością podczas jazdy na jakby nie było doskonałych terenach do jej ujeżdżania.
Po raz kolejny stałem się "przewodnikiem" kilkuosobowej grupy na wypadzie do północnego wybrzeża. Pierwszy przystanek Haleiwa. Miejsce świetne do zasmakowania owoców morza, obserwacji dawnej architektury i bogatej hostorii hawajskiego surfingu. Tłoczne przede wszystkim w zimie.
Dzięki wizycie na miejscowej plaży w Haleiwie poza kolejnymi zdjęciami w kolekcji pt "brak grawitacji" udało nam się pływać z dwoma duuuużymi żółwiami wodnymi. Wg mnie to lokalni gwiazdorzy. Nie boją się ludzi, można ich spotkać codzień albo pływających przy brzegu, lub wylegujących się na plaży. Z zestawem masko-rurkowym można pływać obok nich na wyciągnięcie ręki.

Waimea Beach Park poza pięknem krajobrazu daje możliwości do skoków ze skały. Niedaleko są wodospady. Tam wybiorę się przy następnej okazji.



1 komentarz:

  1. tu chyba najbardziej podoba mi sie sformulowanie "luzne podejscie do bycia" ;) no i w tym kabrio jakies niewiasty widze...

    OdpowiedzUsuń