poniedziałek, 30 maja 2011

Brew Tuńczyka, Holender z Michigan i jazda w kółko.

Jak wymyśliłem tak zrobiłem. Po niezbyt urozmaiconym śniadaniu hostelowym w postaci kawy i tosta z dżemem, wymieniłem dowód osobisty na lonely planet i ruszyłem na wzgórze Diamond Head, które wypatrzyłem podczas plażowania dnia pierwszego. Hawajczycy zwą ją Leahi czyli brew tuńczyka, bo rzekomo widać takowe podobieństwo patrząc od strony Waikiki. Nie wiem co tu się bierze, ale widocznie działa dobrze. Później brytole mylnie podniecili się błyszczącym kalcytem i ochrzcili wygasły krater Diamentową Głową.
Szlak pod górkę wcale nie trudny choć rzesze amerykańskich turystów po drodze ledwo wleczące nogi za sobą są widoczne. Po drodze stopniowo widok się upiększa dając wizję na różne strony wyspy żeby w końcu na szczycie mieć 360-stopniowy kąt widoczności na okolicę. Poniżej fotorelacja z zastanych widoków. Krater ma tylko 232 m wysokości w najwyższym punkcie, a na wyspie są o wiele większe górki w mniej obleganych przez turystów miejscach. No cóż od czegoś trzeba było zacząć i na pewno panoroma wybrzeża nie była kiepska :)


Honolulu
Panorma z tarasu widokowego
Tak właśnie wygląda Waikiki Beach. Dość mało egzotycznie.
Mimo zapowiadanych 3h potrzebnych na zdobycie szczytu i drogi powrotnej wystarczyło 1,5h. Spory zapas czasu i niepohamowana chęć wrażeń skłoniła mnie do podróży autobusem jeszcze dalej na wschód od Honolulu. Podczas drogi od kierowcy dowiedziałem się, że mało skomplikowane jest zrobienie "pętli" wokół wyspy z zaledwie jedną przesiadką. No to jadę. W autobusie zauważyłem też charakterystycznego pasażera w ostatnim rzędzie. Wietrzył sobie wkładki do butów otworach kratki klimatyzacyjnej i pokrzykiwał coś do siebie. Wszczyscy dotarliśmy na ostatni przystanek i razem wysiedliśmy w celu przesiadki. Nie wiem co mnie podkusiło żeby zadać ów gentlemanowi w wieku bliskim 40tki, czapeczce z daszkiem do tyłu, pojemnym plecakiem i rowerem pytanie odnośnie dalszej części podróży. Od tego momentu zaczęliśmy się "poznawać" tzn. ja chcąc być grzeczny starałem się go nie ignorować. Nie był agresywny choć trąciło od niego zmysłem szaleńca. Na zmianę twierdząc, że jest z Michigan, później Dutch (holender) i znów że z Michigan. Konstruktor wysokich budowli, żołnierz, a w końcu "beer drinker" i samotny podróżnik z plecakiem wokół hawajskiej wyspy. Gdy odgrywał niemal teatralne scenki starałem się z jego bardzo niezrozumiałego akcentu wyłapać sens wypowiedzi. Gość się gdzieś najwyraźniej w życiu zagubił lub przeżył jakiś szok. W każdym bądź razie sprawiał wrażenie jakby plecak i rower były jego nieodłącznymi i być może jedynymi partnerami w podróży w bądź co bądź sympatycznym miejscu jakim są Hawaje.
Trochę typ miał zadatki natręta i mówił mało sensownie, autobus nie nadjeżdżał więc przeszedłem się na plażę. Zapomniałem dodać, że cała ta trasa dookoła wyspy przebiega w większości wzdłuż wybrzeża. W końcu przyjeżdża pojazd. Podróż warta czasu trwania - blisko 4h, ale klima w końcu zaczyna psuć tą przyjemność. Chłód zmusił mnie do wyciągnięcia ręcznika, jedynej rzeczy z plecaka mogącej pomóc mi w ogrzaniu. W końcu zresztą nie wytrzymałem i musiałem wysiąść nagrzać się na plaży.
O trasie nie będę za dużo opowiadał. Nawet zdjęć żadnych nie robiłem. Mam kilka miesięcy na to żeby dotrzeć na dłuższą chwilę do tych wszystkich miejsc migających za szybą. Dzięki tej przejażdżce zdecydowałem, że pozostaje na Oahu. Miasto pod ręką, a poza nim wiele dzikich terenów. Na inne wyspy też przyjdzie pora!

niedziela, 29 maja 2011

Ho no lulu na Waikiki




Jedyne 53 h od czasy wybycia z Bydgoszczy żeby w końcu usłyszeć relaxujące dźwięki i zobaczyć obsługę w kwiaciastych koszulach na lotnisku w Honolulu. Już na pokładzie samolotu stewardessy przyowdziane były w kolorowe fartuszki a muzyka dostępna w pokładowych kanałach wprowadzała w klimat dalekiej egzotyki hawajskiej. Wszechobecne "Aloha" odgrywa tu kluczową rolę w uzmysłowieniu przyjezdnym, że to już. Dołączając do tego gościa z wózkiem-stoiskiem obwieszonym naszyjnikami z prawdziwych kwiatów i pierwsze uderzenie ciepła po wyjściu z hali lotniska w końcu do mojego otępiałego mózgu dotarło -cel osiągnięty.

Nie było żadnych niemiłych niespodzianek. Obydwa plecaki w końcu pojawiły się na taśmie bagażowej. Dziedzictwo kultury polskiej zostało ocalone więc tym szczęśliwszy ruszyłem szukać transportu do Waikiki. Z doświadczenia wiem, że zawsze najlepiej brać lokalne autobusy dzięki czemu można sporo zaoszczędzić. Wbiegam do nadjeżdżającego pojazdu z nr 19. Niestety 2,5$ za przejazd musi być odliczone więc wróciłem z powrotem do hali lotniska szukać pomocy. Po tym jak w jedynym stoisku Pani nie była w stanie mi pomóc, lokalne chłopaki bez większego zastanowienia dają mi kwotę na przejazd, od tak bezinteresownie. Miło.

Już sam wyjazd z lotniska wygląda obiecująco.
W końcu udaje mi się wsiąść do właściwego autobusu i ruszam. Miasto swoją schludnością wywołuje bardzo dobre wrażenie. Zbliżamy się do centrum, pojawiają się wieżowce. Dookoła mnóstwo zieleni, palmy, czuć egzotykę. Sprzyjają temu pasażerowie autobusu, którzy w większości stanowią przedstawicieli azjatów, polinezyjczyków, lub ich połączenie.

Wysiadam prawie pod miejscem docelowym. Muszę przejśc tylko kilka kroków żeby znaleźć się w Seaside Hostel, moim nowym miejscu zakwaterowania na najbliższy tydzień. Klimat tego typu kwaterowni sprawia, że ledwo zdążyłem zobaczyć swoje łóżko w 5-osobowym pokoju i już pada propozycja wyjścia na plażę. No cóż, no cóż. Spanie na Waikiki nie brzmi najgorzej. Pracownicy wystawiają tabliczkę na recepcji "We went surfing, be back at 4pm" i w drogę. Zbyt długa to ona nie była. 5 min pieszo żeby znaleźć się na najpopularniejszej plaży w Honolulu. Jedyne co w swoim psychofizycznym stanie jestem w stanie wypowiedzieć to długie flegmatyczne woooooow.

Ledwo położyłem ręcznik na piasku i już taplam się w ciepłym oceanie. Wciąż jakby niedowiary. Mózg dziwnie funkcjonuje w warunkach ekstremalnego zmęczenia. Jeszcze tylko filtr 30 i ulegam słońcu zasypiając.


To jedyna impresja foto na którą się zmobilizowałem. Kolejny plan to wspiąć się na Diamond Head - ta górka w oddali. Zobaczymy...

Polscy ROBOtnicy, stejki jak u Burneiki i walka o Żubrówkę


Cofnąłem się w sumie o 12h. Trochę za długo to trwało i już nawet nie mogę złapać werwy na jakiś ciekawszy opis. Było za długo i mozolnie więc postaram się przez to przebrnąć nieco szybciej.

<- okęcie kibel welcome to czyli poranna toaleta jak u Toma Hanksa ;)

Nie obyło się bez drobnej chwili niepewności przy odprawie bagażowej w Warszawie, bo pojawił się problem gdzie mój plecak wysłać hmmm... Ostatecznie "spokojny" przeszedłem bramkę kontrolną. Na szczęście przechodzę ją już pomyślnie i bezdźwięcznie. Pierwsze 2 loty w życi
u kończyłem na kontroli osobistej w boxerkach z niewiadomych przyczyn. Limit wyczerpałem i teraz już nikt zastrzeżeń żadnych nie ma. Strefa wolnocłowa obfituje. W co każdy wie, a mnie jak zwykle najbardziej interesowały litrowej wielkości butle żeby mieć z czym z kimś się zapoznać. Okazało się, że wylatując poza Europę cena jest jeszcze niższa także moja litrowa zdobycz kosztowała jedyne 30 zł. Warto!

Przed bramką mojego odlotu spotkałem grupę chłopaków, którym odwołany lot także nieco
utrudnił plan działania. Ekipa miała tym trudniej, że w
ystępowała aż w 12-osobowym składzie. Natomiast ich cel jest nieco bardziej wybujały od takiej sobie wycieczki w nieznane. Studenci
wrocławskiej Politechniki tworzą zespół SCORPIO i lecą do USA na międzynarodowy konkurs University Rover Challange jako jedna z 3 polskich ekip. Od mojego imiennika Jacka podczas drogi do Monachium dowiaduję się szczegółów projektu. Chłopaki generalnie dają radę i wybudowali maszynę, której umiejętnościami chcą wyeliminować konkurencję. Mam nadzieję, że im się uda i że są już w komplecie gdyż w Monachium los nie był już tak przychylny i część grupy została wysłana do San Francisco podczas gdy pozostali lecieli ze mną samolotem do LA.
Komfort lotu i jakość obsługi w niemieckich liniach pozostawiam bez głębszej analizy...

Po drodze można było obejrzeć sobie zachmurzoną Islandię z widocznym cały czas pyłem wulkanicznym (brązowa linia na horyzoncie chyba słabo widoczna w tym rozmiarze fotki).

LA nad wybrzeżem i downtown z górami w tle. Bliski zachód słońca, zachmurzenie i szyba w samolocie. Efekt doskonały :)
Lotnisko w Los Angeles. Kierowani szczegółowymi instrukcjami podążamy najpierw odebrać bagaż, w końcu do kolejki przy celnikach. Ruch jest rzeczywiście duży więc całość wygląda trochę jak w obiekcie gdzie jedni wydają rozkazy, inni je wykonują. Gość do którego trafiam zadaje kilka tendencyjnych pytań, o dziwo nie chce nawet sprawdzić czy mam przy sobie odpowiednią ilość środków finansowych, życzy "Good luck" i znajduję się na "ziemi obiecanej".

Dalej okazuje się, że w USA (przynajmniej na lotnisku) panuje ilość pracowników odwrotnie proporcjonalna do jednego biednego przedstawiciela linii w Polsce, który musiał uporać się z naszą kolejką. Przychodzę ze sprawą wydawałoby się błachą. Chcę nocleg na ich koszt, ponieważ anulowali mi połączenie po drodze. Proste, gość srawdza w systemie słuszność mojego zdania, wręcza mi voucher i heja, jadę do hotelu. Potrwało długą godzinę zanim, w tłoku conajmniej kilkunastu pracowników krzątających się bez celu po swoim polu "pracy", wyłonił się ten, który tak bardzo walczył o wydruk jednego papierka wielkości biletu lotniczego z moim nazwiskiem, nazwą hotelu i ilością dolarów które mogę przeznaczyć na posiłki w restauracji.

Jak na złość busik wożący gości do hotelu o całkiem amerykańskiej nazwie Hacienda też każe na siebie czekać, podczas gdy autobusy innych hoteli zrobiły już po 2 kursy. Przynajmniej check-in przebiega bez zbędnego przedłużania i mogę w końcu wziąć prysznic. Mimo późnej pory stwierdziłem, że jednak muszę sobie wynagrodzić niepowodzenia w podróży i koło północy czasu lokalnego wybrałem się do restauracji i dość spontanicznie zamówiłem jakąś meksykańską przystawkę i steka. Restauracja wygląda już bardzo typowo w stylu amerykańskim, tym powszechnie przyswajanym w telewizji. W końcu pojawia się przede mną on. Kto zna filmiki polskojęzycznego dowcipnisia lubiącego zwiększać masę mięśni wie o czym ja mówię :) Stejk z prawdziwego zdarzenia, z którym po szybkiej kalkulacji zmiany stref czasowych zjadłem sobie na śniadanko o 9 rano. Mniam...
Aha, chłopaki z Wrocławia znajdują się w tym samym hotelu, a rezerwację mieli już wcześniej. Ciężko się spotkać w 4-milionowym mieście :)

Z chocolate chip ciasteczkiem wbiegam do busa jadącego na lotnisko. Niestety dość nieświadomie zapomniałem o bardzo istotnej rzeczy, aby należycie zabezpieczyć nasze dobro kulturowe. Okazało się, że mimo iż szczelnie zapakowana w worku foliowym butelka z duty free to do samolotu jej wziąć nie mogę. Jednak dostaję opcję odprawy jej z bagażem podręcznym. Łamie lotniskowe przespisy, przebiegam przez zamknięte schody, namawiam superwajzorkę żeby pomogła mi bez dodatkowych opłat nasze dziedzictwo kulturowe dostarczyć do miejsca przeznaczenia. Pyta tylko czy zamierzam to wypić w Honolulu. Mam nadzieję -odpowiadam. Uśmiecha się i przyjmuje plecak tylko z butelką zawiniętą w bluzę. Resztę chowam do plastikowego worka i heja z powrotem po tych samych schodach rzekomo nieczynnych. Niestety zostałem przyuważony przez WIĘKSZĄ obsługantkę lotnicha i musiałem nieco złagodzić jej pretensje. Jeszcze tylko ktoś dostaje moją miejscówkę w samolocie i czekam na wyjaśnienie sprawy kiedy wszyscy są już w środku i w końcu udaje się oderwać od pasa lotniska w samolocie American Airlines na Hawaje!







piątek, 27 maja 2011

Wulkan nie hula, burza hula, samolot nie hula

Dobrze, że siedzenia na metalowych ławkach w hali głównej odlotów na naszym przytulnym Okęciu nie są przedzielone. Dzięki temu mogłem całkiem "wygodnie" spać na opustoszałym jeszcze lotnisku, przy stanowisku British Airways od 3 rano po grillu nad Wisłą i kebabie na Saharze :) Wyczekiwałem godziny 6:10 podobnie jak kilkudziesięciu innych rozgoryczonych pasażerów. Wtedy miał zjawić się przedstawiciel linii w pracy. Londyńska burza spowodowała odwołanie lotu. Faaaajnie !
Przebudzony jakoś po 5 obserwuję, że zaczyna tworzyć się kolejka z kilku osób przy moim stanowisku. Hala odlotów już zagęszczona. Podnoszę głowę z plecaka, przeciągam się, ludzię się gapią. Przez chwilę poczułem się jak Tom Hanks w Terminalu. Wystarczająco prędko moje zwoje mózgowe spowodowały zdanie sobie sprawy, że za chwilę będą wszyscy pasażerowie odwołanego lotu. Wielce "zafascynowany" ustawiłem się w kolejce, choć to za dużo powiedziane. Przyjąłem pozycję parterową opierając się o plecak i chyba zasnąłem. Nagle w kolejce stało z 40 osób i jakby 2 mniej przede mną. Jeden pan starający się rozwiązać problemy wszystkich znajdując zastępcze połączenia. JEDEN... To TRWA. Ludzie wku... (wszyscy wiedzą co).
Okazało się, że Honolulu to dla niego dużo większe wyzwanie i w trakcie pomocy mi w międzyczasie aranżuje loty dla 2 par lecących na mecz do Londynu i Meksykance do Meksyku. Nie mogę lecieć przez Vancouver, bo nie mam biometrycznego paszportu cokolwiek to znaczy. Zwykła paranoja. Już mi obojętnie, bo chcę po prostu ruszyć więc zaakceptowałem nową trasę Warszawa - Munich - Los Angeles - Honolulu z 12h czasem przesiadki w LA. Faaajnie.
No trudno. Dzięki temu przy frappe na całkiem wygodnym fotelu w Flying Bistro mogę zacząć bloga. Chce mi się spać. Dobranoc

Aloha !

Całe życie na ostatnią chwilę.
Dzięki tej przypadłości dzieje się jak się dzieje, a przy okazji nie odczuwam nawet zbytniego stresu przed odlotem, bo wykorzystałem już go przy sukcesywnym ogarnianiu przedodlotowym. Udało się !
Ostatni rok studiów to też ostatnia okazja żeby w ramach popularnego work&travel podjąć legalnie pracę w ju es eju i przeżyć jakiś adwenczer of kors ;)
Z planami mam tak, że jak już wpadną do głowy i znajdą swoje miejsce wśród tego całego bałaganu to ciężko (jak dotychczas niemożliwie) jest się ich pozbyć. Hawaje zakorzeniły się wystarczająco mocno żebym przez 2 lata nie przestał dążyć do realizacji celu. Pojawia się też wyzwanie znalezienia sobie tam pracy co ostatecznie daje 2 opcje na długość pobytu - 1 lub 4,5 miesiąca. Wolę tą drugą. Tak czy inaczej odwrotu już nie ma, a jak się stanie tak będzie :)