wtorek, 21 czerwca 2011

Ka'ena Point czyli na zachodnim krańcu wyspy

Ten post zaczyna się w niedzielę. Znów nie udało się wstać rano w związku z czym podróż w bardziej odległe miejsce na wyspie odpadła. Dzięki zakupionym dzień wcześniej butom do biegania wybrałem się na ich przetestowanie biegnąc na wschodni kraniec waikiki. Tam w okolicach zoo miałem znaleźć "siłownię" na wolnym powietrzu składającą się głównie z ławeczek do brzuszków i pompek oraz drążków do podciągania się. Takie miejsca widziałem do tej pory tylko w filmach. Po dłuższym błądzeniu w końcu odnalazłem miejsce. Może nie jest tak imponujące jak w telewizji, a bynajmniej nie okupywane przez bandę mięśniaków. Proste przyrządy tuż obok plaży w parku. Ledwo zdążyłem zacząć trening i już musiałem go skończyć, bo kilkaset metrów obok zaczął się niedzielny koncert Royal Hawaiian Band przygrywający utwory hawajskie wzbogacone śpiewem i tańcem. W tej samej okolicy odbywał się właśnie niedzielny jarmark, gdzie można kupić lokalne pamiątki lub skosztować tutejsze przysmaki. Tam też znalazłem koszulkę, którą zapragnąłem mieć więc po biegu z powrotem do hostelu zgarnąłem Tima by wrócić, dokonać zakupu i uczcić to zimnym piwem w papierowej torebce na plaży. To popularne amerykańskie "ukrywanie" alkoholi w miejscach publicznych, którego zawsze chciałem dokonać okazuje się zupełnie bez celu i nie ma żadnego ugruntowania prawnego. Niemniej każdy tak robi, więc zrobiliśmy i my. Tim jest z Tennessee jak już wspomniałem. Poza tym że obaj byliśmy w Kambodży łączy nass coś jeszcze. Spytałem czy jest dumny z tego, że jego stan słynie w produkcji whiskey. Powiedział, że nie szczególnie choć gdy ją pije czuje się jak w domu. "So do I" odpowiedziałem. Czyli mam tak samo :)
Udało się za to wstać wcześnie rano w poniedziałek. Było to warunkiem koniecznym do odbycia podróży na zachodni kraniec wyspy. Leeward jak nazywa się ta część wybrzeża owiane jest złą sławą i dziwnymi opowieściami o niebezpieczeństwach ze strony lokalnych ludzi. Rosnące koszty utrzymania sprawiły, że wielu mieszkańców wyspy o niskich zarobkach musiało przenieść swoje życie na plażę. Postanowiliśmy nie przejmować się tym i zasiąść w ostatnim rzędzie TheBus linii express C. Pomijając niewyględnego chłystka skromnej postury, nonszalancko grającego muzykę ze swojego telefonu bez użycia słuchawek, który siedział koło nas i powiedział coś w stylu " masz dolary?", to podróż nie odróżniała się niczym od pozostałych.
Po wyjściu z autobusu na ostatnim przystanku przywitał nas taki widok. Zostaliśmy poinstruowani do pójścia przed siebie asfaltową drogą. Miało być kilka km spaceru. W końcu mijamy "posiadłości" bezdomnych zakryte przydrożnymi krzakami umiejscowione tuż obok plaży. Wygląda to niezachęcająco do zagłębienia się wewnątrz, tym bardziej do fotografowania. Wszędzie wyskakują szczekające psy, takie używane do psich walk, nie wiadomo czy aby na pewno uwiązane. Zadziwiające jest to, że każda z tych na pozór ubogich rezydencji posiada samochód. Jest to dobro tak silnie zakorzenione w kulturze amerykańskiej, że nawet bezdomni są posiadaczami samochodów.

Udaje się przetrwać, nikt nas nie zaczepił, żaden pies nie zaatakował. Docieramy do miejsca gdzie dopiero zaczyna się "state park" czyli stanowy rezerwat, a my przeszliśmy już zaplanowane kilka kilometrów. Kolejne zdjęcie z cyklu brak grawitacji.
Panorama tego co pozostawiliśmy za plecami. Na szczęście strefa bezdomnych też jest już za nami.
Im dalej tym piękniej. Mijamy plażę z sporymi falami i surferami wiedzącymi jak z nich korzystać. Próba złapania stopa kończy się informacją, że droga tu się właśnie kończy i dalej możemy iść już tylko pieszo.
Kolejne kilometry za nami. Czas upływa. Niezmienne są za to zadziwiające widoki. Po dotarciu do najdalszego punktu na zachodzie napotykamy gościa, który opowiada nam historię studenta rzekomo zabitego przez bezdomnych tubylców na zachodnim wybrzeżu. Nie wierzę w legendy... Mimo wszystko nie zawracamy i maszerujemy w stronę północnego wybrzeża. Sandały robią się bezlitosne. Pojawia się wiatr, a piękno krajobrazu przestaje dodawać otuchy. Jest i światełko w tunelu. Spacerująca przed nami matka z synem daje szansę na podwózkę. Nie zastanawiając się zbytnio czy ją przestraszę zaczynam iść szybkim tempem i pytam o przysługę. Niepewna pyta syna czy będzie się czuł komfortowo. Na naszcze szczęście chłopak nie ma nic przeciwko. Okazja okazała się zbawienna, bo na nie uczęszczanej drodze przystanek autobusowy nie pojawił się przez kilka kolejnych kilometrów. Przeszliśmy ich w rezultacie 16, tak przynajmniej twierdzi Tim po rozeznaniu na internetowych mapach. Stopy cierpią do dziś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz