poniedziałek, 3 października 2011

Pierwszy dzień na "lądzie" czyli bezsenność w Seattle

Hello again USA. Po kilkugodzinnym pobycie w Los Angeles na samym początku i 4 miesiącach na wyspach wylądowałem w Seattle. Musiałem pożegnać się z życiem w szortach i klapkach o czym szybko przekonałem się w nocy na lotnisku kiedy zimne powietrze wdzierało się do hali przylotów okupowanej przeze mnie do czasu nadejścia światła dziennego. Udało się nawet przespać na ławce. Już trochę zapomniałem jak to bywa w podróży, ale pobudka na lotnisku, przejażdżka kolejką do centrum miasta i na ogół nie pijana przeze mnie kawa podczas przeszukiwania internetu dały mi poczucie, że znów jestem w drodze. Znalazłem dom gdzie miałem spędzić noc i klucze w rynnie. Między innymi dzięki nieustannie szczekającego psa rasy jestem-mały-szczekam-dużo szybko opuściłem lokum w celu odnalezienia świeżego powietrza i wrażeń.
Seattle od razu przypadło mi do gustu. Zobaczyłem góry dookoła miasta, wsiadłem na pokład statku na wybrzeżu w centrum i po pół godzinnej podróży spacerowałem po wyciszonej wyspie, na której każdy napotkany sklep, restauracja czy kawiarnia były jedynymi w swoim rodzaju. Przyroda jest najwidoczniej bardzo podobna, bo poczułem zapach polskiego lasu i zjadłem jerzyny z krzaka. To akurat niezmiernie fajny akcent po długim czasie w tropikach. Znane z pochmurnej pogody Seattle przywitało mnie ostatnim tak ciepłym dniem w roku jak przekonywały napisy zachęcające do podjęcia aktywności w okolicach downtown.
Potrzebuję czasu żeby z powrotem oswoić się z noszeniem długich spodni i butów. Powrót na ląd min. oznacza podróż w stronę Los Angeles skąd mam bilet do Polski. Zaczęła się długa droga do domu...













Posted by Picasa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz