niedziela, 29 maja 2011

Polscy ROBOtnicy, stejki jak u Burneiki i walka o Żubrówkę


Cofnąłem się w sumie o 12h. Trochę za długo to trwało i już nawet nie mogę złapać werwy na jakiś ciekawszy opis. Było za długo i mozolnie więc postaram się przez to przebrnąć nieco szybciej.

<- okęcie kibel welcome to czyli poranna toaleta jak u Toma Hanksa ;)

Nie obyło się bez drobnej chwili niepewności przy odprawie bagażowej w Warszawie, bo pojawił się problem gdzie mój plecak wysłać hmmm... Ostatecznie "spokojny" przeszedłem bramkę kontrolną. Na szczęście przechodzę ją już pomyślnie i bezdźwięcznie. Pierwsze 2 loty w życi
u kończyłem na kontroli osobistej w boxerkach z niewiadomych przyczyn. Limit wyczerpałem i teraz już nikt zastrzeżeń żadnych nie ma. Strefa wolnocłowa obfituje. W co każdy wie, a mnie jak zwykle najbardziej interesowały litrowej wielkości butle żeby mieć z czym z kimś się zapoznać. Okazało się, że wylatując poza Europę cena jest jeszcze niższa także moja litrowa zdobycz kosztowała jedyne 30 zł. Warto!

Przed bramką mojego odlotu spotkałem grupę chłopaków, którym odwołany lot także nieco
utrudnił plan działania. Ekipa miała tym trudniej, że w
ystępowała aż w 12-osobowym składzie. Natomiast ich cel jest nieco bardziej wybujały od takiej sobie wycieczki w nieznane. Studenci
wrocławskiej Politechniki tworzą zespół SCORPIO i lecą do USA na międzynarodowy konkurs University Rover Challange jako jedna z 3 polskich ekip. Od mojego imiennika Jacka podczas drogi do Monachium dowiaduję się szczegółów projektu. Chłopaki generalnie dają radę i wybudowali maszynę, której umiejętnościami chcą wyeliminować konkurencję. Mam nadzieję, że im się uda i że są już w komplecie gdyż w Monachium los nie był już tak przychylny i część grupy została wysłana do San Francisco podczas gdy pozostali lecieli ze mną samolotem do LA.
Komfort lotu i jakość obsługi w niemieckich liniach pozostawiam bez głębszej analizy...

Po drodze można było obejrzeć sobie zachmurzoną Islandię z widocznym cały czas pyłem wulkanicznym (brązowa linia na horyzoncie chyba słabo widoczna w tym rozmiarze fotki).

LA nad wybrzeżem i downtown z górami w tle. Bliski zachód słońca, zachmurzenie i szyba w samolocie. Efekt doskonały :)
Lotnisko w Los Angeles. Kierowani szczegółowymi instrukcjami podążamy najpierw odebrać bagaż, w końcu do kolejki przy celnikach. Ruch jest rzeczywiście duży więc całość wygląda trochę jak w obiekcie gdzie jedni wydają rozkazy, inni je wykonują. Gość do którego trafiam zadaje kilka tendencyjnych pytań, o dziwo nie chce nawet sprawdzić czy mam przy sobie odpowiednią ilość środków finansowych, życzy "Good luck" i znajduję się na "ziemi obiecanej".

Dalej okazuje się, że w USA (przynajmniej na lotnisku) panuje ilość pracowników odwrotnie proporcjonalna do jednego biednego przedstawiciela linii w Polsce, który musiał uporać się z naszą kolejką. Przychodzę ze sprawą wydawałoby się błachą. Chcę nocleg na ich koszt, ponieważ anulowali mi połączenie po drodze. Proste, gość srawdza w systemie słuszność mojego zdania, wręcza mi voucher i heja, jadę do hotelu. Potrwało długą godzinę zanim, w tłoku conajmniej kilkunastu pracowników krzątających się bez celu po swoim polu "pracy", wyłonił się ten, który tak bardzo walczył o wydruk jednego papierka wielkości biletu lotniczego z moim nazwiskiem, nazwą hotelu i ilością dolarów które mogę przeznaczyć na posiłki w restauracji.

Jak na złość busik wożący gości do hotelu o całkiem amerykańskiej nazwie Hacienda też każe na siebie czekać, podczas gdy autobusy innych hoteli zrobiły już po 2 kursy. Przynajmniej check-in przebiega bez zbędnego przedłużania i mogę w końcu wziąć prysznic. Mimo późnej pory stwierdziłem, że jednak muszę sobie wynagrodzić niepowodzenia w podróży i koło północy czasu lokalnego wybrałem się do restauracji i dość spontanicznie zamówiłem jakąś meksykańską przystawkę i steka. Restauracja wygląda już bardzo typowo w stylu amerykańskim, tym powszechnie przyswajanym w telewizji. W końcu pojawia się przede mną on. Kto zna filmiki polskojęzycznego dowcipnisia lubiącego zwiększać masę mięśni wie o czym ja mówię :) Stejk z prawdziwego zdarzenia, z którym po szybkiej kalkulacji zmiany stref czasowych zjadłem sobie na śniadanko o 9 rano. Mniam...
Aha, chłopaki z Wrocławia znajdują się w tym samym hotelu, a rezerwację mieli już wcześniej. Ciężko się spotkać w 4-milionowym mieście :)

Z chocolate chip ciasteczkiem wbiegam do busa jadącego na lotnisko. Niestety dość nieświadomie zapomniałem o bardzo istotnej rzeczy, aby należycie zabezpieczyć nasze dobro kulturowe. Okazało się, że mimo iż szczelnie zapakowana w worku foliowym butelka z duty free to do samolotu jej wziąć nie mogę. Jednak dostaję opcję odprawy jej z bagażem podręcznym. Łamie lotniskowe przespisy, przebiegam przez zamknięte schody, namawiam superwajzorkę żeby pomogła mi bez dodatkowych opłat nasze dziedzictwo kulturowe dostarczyć do miejsca przeznaczenia. Pyta tylko czy zamierzam to wypić w Honolulu. Mam nadzieję -odpowiadam. Uśmiecha się i przyjmuje plecak tylko z butelką zawiniętą w bluzę. Resztę chowam do plastikowego worka i heja z powrotem po tych samych schodach rzekomo nieczynnych. Niestety zostałem przyuważony przez WIĘKSZĄ obsługantkę lotnicha i musiałem nieco złagodzić jej pretensje. Jeszcze tylko ktoś dostaje moją miejscówkę w samolocie i czekam na wyjaśnienie sprawy kiedy wszyscy są już w środku i w końcu udaje się oderwać od pasa lotniska w samolocie American Airlines na Hawaje!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz