wtorek, 11 października 2011
piątek, 7 października 2011
Mały powrót na Maui
Są miejsca, o których istnieniu nie dowiesz się z żadnego przewodnika, wieść o nich rozprzestrzenia się “pocztą pantoflową”, a żeby je znaleźć potrzebujesz towarzystwa kogoś kto już wcześniej tam był. Szlak Commando łączący w sobie elementy wspinaczki, cavingu i cliff jumpingu to ryzykowna przygoda oraz najlepsze doświadczenie dostępne na hawajskiej wyspie Maui. Kto raz spróbował zazwyczaj wraca aby przeżyć to ponownie. Wyspa Maui słynie ze światowej klasy windsurfingu. Jest drugą najbardziej popularną destynacją turystyczną w archipelagu w związku z czym obfituje w luksusowe hotele rozsiane wokół plaż przede wszystkim na zachodnim wybrzeżu. Jeśli jednak warunki pogodowe na surfing nie sprzyjają, a nam marzy się aktywny wypoczynek z dreszczykiem emocji istnieje miejsce, które jest w stanie to zapewnić.
Mijając miasteczko Paia jadąc dalej północnym wybrzeżem Hana Highway na wschód po kilkunastu kilometrach docieramy do prywatnego ranczo gdzie zaczyna się szlak. Zadne znaki nie doprowadzą Cię do Commando. “Buty i szorty to rzeczy, które potrzebujesz. Cokolwiek weźmiesz do plecaka będzie mokre.” Takie instrukcje dostałem przed startem.
Spacer przez łąkę doprowadza do strumienia. Brodząc przez wodę stąpając po śliskich kamieniach trasa wiedzie nieznacznie w górę. Po drodze można znaleźć drzewa guavy umilając sobie spacer smakiem egzotycznych owoców. Trudność szlaku nie polega na jego wysokości, a na rodzaju terenu jaki jest do przebycia. Wkrótce konary drzew tworzą “drabinę” po której trzeba przedostać się na drugą stronę. Do pokonania jest kilka małych wodospadów. Przy wspinaniu się po śliskich skałach jeden błąd może spowodować poważny wypadek. W końcu jaskinia długości ok. 500m stworzona przez lawę, pełna wody w środku. Swiatlo z wlotu do niej nieznacznie wypełnia przestrzeń dając znikomą widoczność. Pływanie w takich warunkach to nie lada przeżycie. Wąska szczelina wyprowadza z powrotem na świeże powietrze. Na oddalonej o kilka kroków kamienistej plaży można odpocząć nad brzegiem jeziorka i wpadającego tam wodospadu – ostatniego z 3 skoków jakie można oddać wybierając alternatywną drogę z tego punktu. Najwyższy z nich ma około 12m i nie każdy decyduje się na ten zastrzyk adrenaliny.
Szlak Commando to doskonały sposób na poczucie hawajskiej natury i ucieczka od turystycznego natłoku. Choć jest przeznaczony dla osób w dobrej kondycji fizycznej to prawdopodobnie mity o wypadkach śmiertelnych są nieprawdziwe. Na pewno pozostawia niezapomniane wrażenie i chęć powrotu.
poniedziałek, 3 października 2011
22 h w podróży na Niemca czyli w drodze do San Francisco
Z mojego podróżnego doświadczenia wynikało, że zawsze łatwo i szybko można wszystko zorganizować. Nie w USA. Tu powinni postawić znak zakaz wstępu bez karty kredytowej. Z paszportem w dłoni i gotówką w portfelu nie jesteś wystarczająco wiarygodnym turystą, a presja ludzi, którzy bez internetowej rezerwacji nie ruszają przed siebie też czyni swoje. No to uległem presji i zgodnie z zasadami miałem zamiar zarezerwować bilet autobusowy do San Francisco. Przez Internet. Problem w tym, że nie posiadam karty kredytowej, bo po co ? Na szczęście Ole, jeden z 3 niemieckich surferów, z którymi dzieliłem pokój na Maui posiada. Co z tego, jeśli podczas wpisywania danych posiadacza karty kredytowej wpisał także siebie jako pasażera. Był poniedziałek po pamiętnej niedzieli, mój błąd że mi było śpieszno. No i się zaczęło. Nic dobrego o liniach autobusowych tutaj nie mogę powiedzieć, szczególnie w ramach obsługi klienta. Nieodbierane telefony i nieodpisywanie na zapytania to niestety tutejszy standard bynajmniej w ramach tej nieszczęsnej firmy. Gdyby nie wczesna podróż na dworzec i zdwojona siła ataku na pana supervisora supervisorów z pomocą koleżanki w Seattle prawdopodobnie wciąż stałbym na autostradzie łapiąc stopa. Ostatecznie do moich rąk trafił mój bilet z niemoim nazwiskiem. Na szczęście przez 22h i 2 przesiadki nikt nie chciał porównać moich danych z tymi na bilecie i znalazłem się w San Francisco. Na pewno zaprzestałem wierzyć, że "wielka potęga światowej gospodarki" potrafi zadbać o dobrze funkcjonujący transport publiczny. Linie lotnicze padaka, autobusy mniej więcej na poziomie polskiego pks. Sprawnie działająca komunikacja miejska nieco ratuje tu sytuację.
No to jestem. W odróżnieniu do mijanych po drodze większych miast jak Portland czy Sacramento, nie wyróżniającymi się niczym szczególnym poza kilkoma wysokimi budynkami, San Francisco atakuje wrażeniami od razu. Przejazd przez długi most i wyłaniające się w oddali zabudowania miasta na pagórkowatym terenie wróżą nic więcej jak przyjemność eksploracji. Tak to właśnie się w San Francisco odbywa. Absolutnym hitem jest Golden Gate Bridge, który jest kolosem wśród mostów. Kiedy dostałem podpowiedź żeby się na niego wybrać nie wiedziałem za bardzo o co chodzi. Fakt, ładnie komponuje się z krajobrazem na zdjęciach z daleka, ale rzeczywiście trzeba do niego podejść, przejść się po nim żeby doznać jego ogromu. Imponująca budowla. Wielkie mosty to zdecydowanie mój nowy cel w trakcie podróży.
Pierwszy dzień na "lądzie" czyli bezsenność w Seattle
Hello again USA. Po kilkugodzinnym pobycie w Los Angeles na samym początku i 4 miesiącach na wyspach wylądowałem w Seattle. Musiałem pożegnać się z życiem w szortach i klapkach o czym szybko przekonałem się w nocy na lotnisku kiedy zimne powietrze wdzierało się do hali przylotów okupowanej przeze mnie do czasu nadejścia światła dziennego. Udało się nawet przespać na ławce. Już trochę zapomniałem jak to bywa w podróży, ale pobudka na lotnisku, przejażdżka kolejką do centrum miasta i na ogół nie pijana przeze mnie kawa podczas przeszukiwania internetu dały mi poczucie, że znów jestem w drodze. Znalazłem dom gdzie miałem spędzić noc i klucze w rynnie. Między innymi dzięki nieustannie szczekającego psa rasy jestem-mały-szczekam-dużo szybko opuściłem lokum w celu odnalezienia świeżego powietrza i wrażeń.
Seattle od razu przypadło mi do gustu. Zobaczyłem góry dookoła miasta, wsiadłem na pokład statku na wybrzeżu w centrum i po pół godzinnej podróży spacerowałem po wyciszonej wyspie, na której każdy napotkany sklep, restauracja czy kawiarnia były jedynymi w swoim rodzaju. Przyroda jest najwidoczniej bardzo podobna, bo poczułem zapach polskiego lasu i zjadłem jerzyny z krzaka. To akurat niezmiernie fajny akcent po długim czasie w tropikach. Znane z pochmurnej pogody Seattle przywitało mnie ostatnim tak ciepłym dniem w roku jak przekonywały napisy zachęcające do podjęcia aktywności w okolicach downtown.
Potrzebuję czasu żeby z powrotem oswoić się z noszeniem długich spodni i butów. Powrót na ląd min. oznacza podróż w stronę Los Angeles skąd mam bilet do Polski. Zaczęła się długa droga do domu...
Subskrybuj:
Posty (Atom)